
Dziś było ciężko. Marcin wyjechał na kilka dni, więc nie było do kogo się udać po pomoc i ratunek. A Gucio przechodzi okres czegoś w stylu buntu 5 latka, czy jak go tam zwał. W każdym razie dowiaduję się regularnie, że wszystko co robię jest niesprawiedliwe, ja sama jestem głupia i nawet najgłupsza, a do tego notorycznie muszę się bronić przed pięściami i kopniakami. Jak na dziecko nie bite i traktowane ze względnym szacunkiem, całkiem niezłe popisy.
Znoszę to nie najlepiej, choć staram się zachowywać coś na kształt spokoju i stosować rady z warsztatów dla rodziców (rozumiem jest najczęściej wypowiadanym przeze mnie słowem, to na pewno!)
Dziś, kiedy już doszliśmy do kresu, wykopałam nas na dwór i przez ponad 3 godziny ciężko pracowaliśmy w ogrodzie (podlewanie, sadzenie, wycinanie i inne), poszliśmy do sklepu ogrodniczego, zahaczyliśmy o górkę i pobawiliśmy się w Indian. Udało nam się upolować masę królików, obronić przed atakującymi nas obcymi i zdobyć ich broń.
A humor? IDEALNY. Patyk zamiast łuku jakoś się nadał. Chociaż trzy dni słyszałam marudzenie o jakieś plastikowe złomy.
Ech.
Zdjęcia tylko z końcówki, bo Indianie zdjęć nie robili. Mieli ręce pełne roboty.














Na koniec panienka klapnęła pupą w kałużę. Sezon kałużowy w pełni:)